Kościół Pokoju w Świdnicy i Jaworze

google zonk!
W ubiegłą niedzielę, razem z Danielem i Magdą, wyskoczyliśmy na krótką wycieczkę motocyklową do Jawora. Google postanowiło zrobić nam psikusa i wysłać nas tam krótszą, ale szutrową drogą. A w dodatku z dużą ilością wyrypów po kilku metrach, żeby na koniec znaleźć się na drodze, do której dojechalibyśmy jadąc po prostu przed siebie wg tablic informacyjnych 😀 .

Trzy Kościoły Pokoju powstały w Polsce II poł. XVII wieku w następstwie pokoju westfalskiego. Naciskany przez protestancką Szwecję, katolicki cesarz Ferdynand III Habsburg przyznał śląskim luteranom prawo do wybudowania trzech świątyń w: Głogowie, Jaworze oraz Świdnicy.

Budowa mogła trwać tylko rok i miała być opłacona przez protestantów. Materiały budowlane miały być nietrwałe, jak drewno, słoma, glina, piasek. Budynki nie mogły mieć tradycyjnego kształtu świątyni, ani dzwonu.
I dokonano tego! Powstały cudne wnętrza, ręcznie zdobione przez artystów, a to co miało być nietrwałe – przetrwało ponad 350 lat! Niestety w wyniku strzału pioruna spłonął kościół w Głogowie, a ja odwiedziłam dwa pozostałe.

Kościoły są wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Świątynie są wciąż odnawiane, a zwiedzanie jest indywidualne – wewnątrz można odsłuchać nagrania o ich historii w kilku językach. Bilet wstępu to 10 zł i można tam robić zdjęcia.

Kościół Pokoju w Jaworze jest największą drewnianą budowlą o funkcjach religijnych na świecie. Więcej o świątyni…

Korzystając z okazji odwiedziliśmy rynek w Jaworze z pięknym ratuszem, brakuje tu jednak doinwestowania.

Kilka tygodni temu byłam z Emilem na wycieczce samochodowej. Wybraliśmy się na średniowieczny festyn w Wiebrznej, impreza była mała i lokalna, ale przy okazji obejrzeliśmy ruiny klasztorne.

Byliśmy już blisko Świdnicy to postanowiliśmy odwiedzić Kościół Pokoju. Budynek, a raczej jego barokowe wnętrze, zrobiło na mnie niesamowite wrażenie! Więcej o świątyni…

Obok jest też, równie stary, cmentarz:

Oraz mała wystawa w wieży:

Wyskoczyliśmy jeszcze na ładny rynek w Świdnicy:

Ścieżka w Koronach Drzew

Jesień ciepłem nie rozpieszcza, ale tydzień temu przywiało do nas afrykańskie ponoć powietrze, było słonecznie i powyżej 20 stopni. Weekend przeleciał mi na rodzinnych imprezach, więc wzięłam urlop we wtorek i postanowiłam wykorzystać ten dzień na motocyklową wycieczkę. Zrobiłam w głowie przegląd miejsc, które chciałam w tym roku odwiedzić i padło na Ścieżkę w Koronach Drzew, którą w 2016 roku wybudowano w Jańskich Łaźniach. Trasa na 300 km w obie strony.

Miał jechać ze mną Emil, choć pod garażem nie było to takie pewne, bo jego ZX10 nie chciał znowu odpalić, mimo nowego akumulatora. Podpięty do samochodu na szczęście ożył i wizja jechania na jednym motocyklu oddaliła się w zapomnienie, uffff 😉 .

Miała nas prowadzić nawigacja TomToma 410, która jest taka sprytna, że wytycza trasę wg kryterium jej krętości. Daliśmy drogi średnio kręte i się zaczęło….. Co to ma być za frajda z zakrętów, jak wjeżdżaliśmy na takie prowincje, gdzie asfalt to był 50 lat temu, a teraz został jeden wielki wyryp! Raz nawet go wcale nie było. Spadała nam prędkość, a kilometrów nie ubywało. W połowie drogi zmieniliśmy trasę na najszybszą i już było spoko. Ta funkcja krętości świetnie sprawdzała się w Chorwacji, ale w naszym, kochanym kraju sprawia, że jazda staje się męczarnią.

Najfajniejsze trasy, kręte i znośne (bo nie idealne) były w pobliżu granicy i w Karkonoskim Parku Krajobrazowym. Mijaliśmy piękne przełęcze, gdzie jesienne krajobrazy były powalające, jednak dało się tam tylko zwolnić, bo miejsca na zatrzymanie się nie było, a samowolne – mogłoby być niebezpieczne dla innych kierowców. W Czechach jakość asfaltu znacznie się poprawiła, ale przybyło miejsc zimnych, zacienionych i mokrych, więc trzeba było zachować pewną ostrożność. Tak czy siak, od wyjazdu do Chorwacji brakowało mi zakrętów, więc na tej wycieczce gęba cieszyła mi się wielokrotnie 🙂 .

Dojechaliśmy do parkingu, gdzie były krótkie szlabany. Nigdzie nie napisali, czy motocykle płacą i ile, to przejechaliśmy koło szlabanów i podeszliśmy do kasy. Okazało się, że motocykle płacą normalne stawki samochodowe, ale kasjer, jak się dowiedział, że nie wzięliśmy tych biletów, to powiedział, że nie musimy się wracać, tylko stanąć w wyznaczonym miejscu i mamy parking za darmo. Miło z jego strony 🙂 .

Pierwszą konstrukcję tego typu już odwiedziłam, była to Ścieżka w Chmurach (Zieleniec i Sky Walk), która robiła wielkie wrażenie. Była duża i na szczycie góry, co otwierało przepiękną panoramę z każdej strony. Ścieżka w Koronach Drzew nie jest już tak duża, nie jest na szczycie góry, dlatego polecam oglądać te trasy w odwrotnej kolejności – od mniejszej na większą. Bo u nas powstał pewien niedosyt, że niby fajna ta konstrukcja, ale mniejsza, a fajny widok jedynie z jednej strony. Przez mniejszą średnicę i nachylenie deptaków, odnosi się wrażenie, że idzie się dużo, a do celu nadal daleko.

Plus taki, że podjeżdża się pod sam start trasy (na Ścieżce w Chmurach trzeba jechać wyciągiem lub się wdrapywać dłuższy czas) i początkowo deptak ciągnie się po prostu przez las. Całość zbudowana jest z drewna, ze wsparciem elementami metalowymi, a po drodze są liczne atrakcje dla dzieci, takie sprawnościowe tory przeszkód (można je pokonać lub iść zwykłym deptakiem). Gdy dojdzie się do konstrukcji, to na początku wchodzi się do strefy podziemnej, gdzie jest opis procesów zachodzących w glebie i atmosferze (oczywiście po czesku). Potem już można się „wspinać” na szczyt. Wracać można spacerkiem lub turbo zjeżdżalnią, wtedy powrót trwa ok. 7 sekund.

Na koniec poszliśmy do knajpki po drugiej stronie ulicy na smażony ser (jadałam lepszy) i wyjechaliśmy w powrotną trasę. W połowie drogi złapał nas już zmrok, a 30 km od domu, moja operowana ręka odmówiła współpracy i musieliśmy zrobić przerwę na jej ponowne uruchomienie. Jednak im mniej robię długich tras, tym moje ciało odzwyczaja się od takich wyzwań. Muszę to brać pod uwagę, przy kolejnym planowaniu wakacyjnego urlopu.

Czech Tourist Trophy – IRRC Hořice 2015 (galeria)

Dokończę opowieść weekendową, czyli to co się działo po zwiedzaniu Skalnego Miasta i noclegu nad jeziorem Rozkos. W planie mieliśmy nietypowy wyścig motocyklowy, bo rozgrywany po zamkniętych ulicach, małego, czeskiego miasteczka Hořice. Rano nie śpieszyliśmy się zbytnio, mając na uwadze fakt, że klasy zawodników puszczane są dwukrotnie. Nieco też pobłądziliśmy, bo wiele dróg było zamkniętych dużo wcześniej, niż biegła trasa wyścigu. A i z wolnymi miejscami do parkowania było krucho.

Ominęły nas małe klasyki 175-200, ale załapaliśmy się już na historyczne 350-tki. Wrażenie zabawne, bo to tak, jakby się cofnąć w czasie i być wtedy na wyścigu. Niektórzy jednak korzystali z nowych modeli kombiaków, to wtedy było zderzenie historii ze współczesnością 😉 . Na początek rozgrzewka i dźwięki dwusuwowych silników, które znam z dzieciństwa „rym tym tym tym” 🙂 . Wydawało mi się, że takie motocykle niewiele mogą, ale jak zaczął się prawdziwy wyścig, to się okazało, jak bardzo byłam w błędzie! Maszyny wyglądały nieco niestabilnie, ale jeźdźcy radzili sobie z nimi znakomicie!

Galeria Andrzeja Turczyna:

Potem krótka przerwa, dzięki której mogliśmy się spokojnie przenieś na wyższe partie trasy. Historyczne klasy robiły 7 okrążeń po mieście, a nowe motocykle już po 10. Pierwsze ruszyły te, do pojemności 600 IRRC SSP i pięknie się składały w zakrętach. Oczywiście prędkości już o wiele wyższe, a dźwięki już znane z naszych dróg na co dzień:

Następnie ruszyła klasa, która zrobiła na mnie takie wrażenie, że miałam ciary na plecach i gęsią skórkę na rękach! Duże pojemności starych motocykli sportowych Klasik 500 + 750 ccm. Bogactwo dźwięków – przepięknych, rasowych. Spore prędkości i klasyczny wygląd motocykli. To jest to! Oczy wyskakiwały z orbit i gęba się cieszyła 🙂 . Andrzej chyba był tego samego zdania, bo zrobił im najwięcej zdjęć:

Punktem kulminacyjnym był wyścig dużych ścigaczy. Przenieśliśmy się na polecany przez kolegę pierwszy zakręt za prostą startową. Niezły czad, zobaczyć tyle mocnych maszyn naraz pakujących się w zakręt. Dreszczyk emocji gwarantowany!

Na deser, już przy wyjściu obejrzeliśmy jeszcze sidecary w akcji, a poziom akrobacji pasażerów w tych wózkach był szokujący! Byliśmy nieco umordowani całym dniem wrażeń i momentami staniem w pełnym słońcu, ale wszyscy chórem stwierdzili, że warto było tam przyjechać. Niesamowita impreza i klimat! Polecam Wam w kolejnym sezonie wyjazd na taki wyścig. Rozgrywany jest dwa razy w roku, a od granicy i Kudowy to naprawdę blisko.

Zanim wyjechaliśmy z miasta (znowu nieco krążąc), złapał nas wieczór. Zrobiliśmy reanimacyjny posiłek na stacji benzynowej i ruszyliśmy w drogę powrotną. Teoretycznie jechaliśmy na Kudowę, a wylądowaliśmy w Kamiennej Górze. Nawigacja na tym wypadzie nieco nas zwodziła… Niestety po zmroku nasza droga była trudniejsza do pokonania, niż ta pierwotnie wybrana. Chłopaków praktycznie nie było widać i późniejsza jazda po autostradzie nieco mnie zestresowała. Bałam się o nich, a Magda samochodem robiła im asekurację. Na szczęście udało się wrócić szczęśliwie do domu!